Komentarze: 0
Jednego wieczoru, gdy łuny zachodu dopalały się na niebie, różowym blaskiem odbijając się w taflach roztajałego śniegu i złocąc w przezroczu Powietrznem nabrzmiałe pękami drzewa, rozległo się z daleka brzęczenie dzwonka, później chlupotanie nóg końskich w bajurze, a przed zamkniętą bramą zatrzymały się sanki, z których ciężko gramoląc się wyłazić zaczął otyły, opasły mężczyzna. Szarpnąwszy parokrotnie bramą, klnąc począł szukać furtki, a później rozejrzawszy się. wiekiemi krokami zmierzał ku dworku, ciemną plama rysującemu się na przejrzystem tle niebios, nad dachem którego fruwały gołębie świecąc białemi piórami. W sieniach wilgotno było i ciemno. Marta z wystraszonymi oczyma zakrywając ręką ogarek świecy, — drzwi mu otworzyła
Pan Kalasanty w pomiętem ubraniu, osiwiały i dziwnie opuszczony, z obwisłą dolną wargą, i szyją, która zamiast obracać się niecierpliwie w kołnierzu, trze-
|
||